Wywiad z Henrykiem Gołębiewskim



Kulisy nr 44(2341)
Joanna Krupa

"Raj. Jaki to raj, kiedy dziś jest, a jutro go nie ma" - to zdanie zyskało już charakter symbolu. Filmowy Edi ma skomplikowane życie, ale cieszy się z tego, że jest. Henryka los też nie oszczędzał, ale wcale nie ma mu tego za złe. - Ktoś mnie pyta, co ty masz za życie? A ja mu na to: nie ważne jakie. Grunt, że swoje - uśmiecha się Henryk Gołębiewski, który stworzył niezwykłą kreację w filmie Piotra Trzaskalskiego. "Edi" ma duże szanse na nominację do Oscara.


Na festiwalu filmowym w Gdyni "Ediego" uhonorowano aż pięcioma nagrodami. Film zdobył główną nagrodę podczas 18. Warszawskiego Festiwalu Filmowego w konkursie "Nowe Filmy - Nowi Reżyserzy". W ubiegłym tygodniu został oficjalnie zgłoszony jako polski kandydat do Oscara 2003 w kategorii "Najlepszy film obcojęzyczny".

- Zażartowałem kiedyś, że Henryk Gołębiewski będzie Bogusławem Lindą filmu "Edi" - mówi reżyser Piotr Trzaskalski. - że spełni tak nieprawdopodobną rolę motoryczną, że pierwsze zainteresowanie filmem będzie wynikało z powrotu Henia do kina. I tak się stało. Mam nadzieję, że sam film mu się odpłacił, dając bardzo pozytywny komunikat zwrotny. Chyba jesteśmy więc kwita, jeśli chodzi o wzajemne zwrócenie uwagi na płaszczyźnie Henryk - Edi, Edi - Henryk.

Henryk Gołębiewski jako dziecko wystąpił w kilkunastu filmach: "Abel, twój brat", "Wakacje z duchami", "Podróż za jeden uśmiech" czy "Stawiam na Tolka Banana". Krytycy byli nim zachwyceni: "Sepleniący, ryży Henio jest jak z życia (...)" - pisano w 1970 roku w "Życiu Literackim". Wróżono mu wielką karierę, obiecywano role u największych polskich reżyserów. Ale potem Henio zniknął. Po 25 latach wraca w roli tytułowej i od razu podbija wszystkie serca. Ludzie wychodzą z kin zapłakani, wzruszeni i przekonani, że na świecie pełnym zła można jeszcze być dobrym. A wszystko to za sprawą aktora-naturszczyka, który na życie wciąż zarabia jako ochroniarz na parkingu. - Nigdy nie uczyłem się grać. Mówię tak jak mówię, ruszam rękoma tak jak na co dzień - przyznaje Henryk Gołębiewski.

Casting przy trzepaku

Pochodzi z rodziny robotniczej. Ojciec był brygadzistą w Żelbecie i malarzem pokojowym, matka zajmowała się dziewięciorgiem dzieci. Henio był najmłodszy. Urodzony w 1956 roku, w ramach pomocy partii rodzinom wielodzietnym, za ojca chrzestnego miał mieć samego Józefa Cyrankiewicza. Skończyło się jednak na tym, że Gołębiewscy dostali z przydziału kilka paczek z ubraniami i czekoladą. A małego Henia trzymał do chrztu kierowca Cyrankiewicza. W domu nigdy się nie przelewało. Nie jeden raz Gołębiewski musiał prosić o zapomogę albo brać nadgodziny. A i tak na luksusy nie starczało.

Do 13. roku życia Henio wychowywał się na podwórku na warszawskim Mokotowie. W kwadracie, między Alejami Niepodległości, Madalińskiego, Łowicką i Dąbrowskiego. Każdego dnia, kiedy wracał ze szkoły, rzucał w kąt tornister, chwytał skibkę chleba i kawał kiełbasy i już go nie było. Na podwórku siedział do wieczora. - Nie mieliśmy żadnych rozrywek, podwórko to było całe nasze życie. Czasami kopaliśmy piłkę, czasami strzelaliśmy z procy do gołębi. A czasem po prostu siedzieliśmy na trzepaku i gadaliśmy - wspomina. Było ich trzech - Henio, Grochówa i Barszczyk. Dzień w dzień bili się z "ubowcami", czyli dziećmi pracowników Urzędu Bezpieczeństwa. Po świętach mieszkańcy zrzucali na podwórko wyschniętą choinkę i tymi choinkami dostawali po grzbiecie ubowcy.

- W piwnicy trzymaliśmy fajerwerki. Tyle tego było, że spokojnie byśmy wysadzili dom w powietrze. Poczucie, że są te fajerwerki, dawało nam przewagę nad ubowcami. Ale jakby rodzice się dowiedzieli, to byśmy dostali baty - uśmiecha się.

W domu u Gołębiewskich zawsze był tłum. Dziewięcioro dzieciaków, dwójka dorosłych i pies. - Pies był mój, nazwałem go Gumiś. Taki kundelek był, ale najmądrzejszy na świecie. Kiedy któregoś razu zaginął - oczy sobie wypłakałem. Byłem przekonany, że ktoś go ukradł, bo to był najbystrzejszy psiak na podwórku.

Pewnego dnia przy trzepaku podszedł do niego sąsiad. Był to Janusz Nasfeter, reżyser. - Zapytał, czy nie zechciałbym zagrać w jego filmie. Zapytałem, co będę musiał robić. A on mi na to, że zagrać siebie. No to poszedłem. Trochę dla zgrywów, bo kto by pomyślał, że ja, Henio-rozrabiaka, będę w kinie - wspomina dzisiaj.

Balon płacze

Na eliminacje do filmu "Abel, twój brat" poszła duża grupa chłopców. Henio załapał się od razu. Reżyser powierzył mu rolę Balona, przywódcy szkolnej bandy znęcającej się nad nowym uczniem - Karolkiem. Kiedy w końcu Karolek umiera na zapalenie opon mózgowych, na pogrzebie Balon trzyma w ręku kwiatki i płacze. Ta scena sprawiła Heniowi największą trudność. Za nic na świecie nie chciał publicznie się rozpłakać, bo wtedy straciłby honor w oczach kolegów. Nasfeter posunął się więc do oszustwa. Powiedział chłopcu, że przed chwilą był telefon, że matka Henia nie żyje. Kiedy wybuchł szlochem, reżyser włączył kamerę.

- Długo nie mogłem mu tego wybaczyć. Byłem zły jak diabli. Przez kilka godzin nie chciałem się do niego odezwać. Ale w końcu złość przeszła, a potem okazało się, że na podwórku wcale nikt się ze mnie nie śmieje.

Za jeden dzień Henio brał 375 złotych. Jeżeli pomnożyć je przez czterdzieści - bo tyle kręcono film, to wychodziło na czysto 15 tysięcy. Ojciec zarabiał cztery razy mniej. Za pieniądze, które zarobił Henio, Gołębiewscy kupili pralkę i podremontowali stół, na którym wieczorami cała rodzina grała w cymbergaja.

- Dla siebie nie zostawiłem nic - przyznaje dzisiaj.

Potem był serial "Podróż za jeden uśmiech". Zagrał Poldka, spryciarza, który potrafi wyjść cało z każdej opresji. Partnerował mu Filip Łobodziński jako Duduś.

- Ten film najmilej wspominam, bo zwiedziłem prawie całą Polskę. Do dzisiaj pamiętam scenę nad jeziorem z Murzynem, który mówił: Mnaba cię zjeść. Potem też było zabawnie: gdy wyruszyliśmy z Grochówą i Barszczykiem na Mazury, nie musieliśmy nawet łapać stopa. Samochody same się zatrzymywały, a kierowcy pytali, gdzie chcemy za "ten jeden uśmiech" dojechać.

Ale popularność w tamtych czasach wcale nie okazała się dla Henia rarytasem. Miał problemy z dziewczynami, nie chciały chodzić z nim na randki, twierdząc, że "wszyscy aktorzy to podrywacze".

Henio pod numerem 162

W "Stawiam na Tolka Banana", ekranizacji powieści Adama Bahdaja, zagrał "Cegiełkę". Mimo przygody z filmem, tak na poważnie Henio nie myślał o karierze aktorskiej. Poszedł do szkoły zawodowej, szkolić się na ślusarza narzędziowego.

- Potem przeszkodziło mi wojsko. Powiedzieli, żebym nie robił z siebie wariata, bo oni takich jak ja - aktorów znają i się od służby nie wymigam. No to odsłużyłem, co Polsce się należy.

W roku 1977 zagrał jeszcze w filmie o gitowcach "Nie zaznasz spokoju". A później poznał Mirkę. Zrezygnował z grania. Poświęcił się budowie domowego ogniska na warszawskim Gocławiu. Kiedy wszyscy pytali go, dlaczego nie gra, odpowiadał, że jest zakochany.

Nie wstydzi się tego, w jaki sposób zarabiał na życie. Przez wiele lat pracował w brygadach remontowo-budowlanych. Przez osiemnaście miesięcy był nawet na kontrakcie w enerdowskiej elektrowni, a później w Moskwie. Śmieje się, że nie ma chyba zawodu, którego by nie wykonywał. Pracował jako malarz, stolarz, szklarz, energetyk. - Ale żadna praca nie hańbi, jeśli robi się ją uczciwie i z sercem.

Pewnego dnia, na podwórku, kiedy Henryk wyrzucał śmieci, podszedł do niego, tak jak przed laty, mężczyzna. Nazywał się Jerzy Gudejko i był szefem agencji aktorskiej.

- Kiedyś wspólnie z żoną oglądaliśmy dokument o dalszych losach aktorów, którzy grali w "Stawiam na Tolka Banana". Wśród nich był oczywiście Henryk Gołębiewski. Wówczas żona stwierdziła, że warto byłoby mieć go w agencji - mówi Gudejko. - Mieszkał niedaleko nas, znaliśmy jego sąsiada. Po tygodniu spotkałem się z Heniem i zapytałem, czy nie chciałby zagrać w filmie. "Kto by nie chciał" - odpowiedział. Bez żadnych wątpliwości włączyliśmy jego nazwisko do katalogu aktorów zawodowych.

- Pomyślałem, że fajnie byłoby znowu coś w życiu zmienić. Nie lubię pozostawać zbyt długo w jednym miejscu. A w filmie zawsze coś się zmienia - tłumaczy Henryk.

Dostał numer 162. Pierwszą rolą po latach był mały epizod w "Bożej podszewce" Izabeli Cywińskiej. Od tamtej pory zaczął grywać epizody. W Teatrze Telewizji wcielił się w brodatego chłopa, w "Historiach miłosnych" Jerzego Stuhra w taksówkarza na Dworcu Centralnym, w "Długu" Krzysztofa Krauzego w robotnika na budowie, w "Zemście" Andrzeja Wajdy w murarza.

- Znowu zamarzyła mi się duża rola, znowu pojawił się apetyt na granie - przyznaje. - No i poznałem Ediego.

Rolę dostał w sposób klasyczny. Odbył się casting. Gołębiewski był bezkonkurencyjny.

- Okazało się, że Henryk jako jedyny z kandydatów potrafi nadać tej postaci literackiej pełen wymiar, pełne człowieczeństwo. W literę naszego scenariusza potrafił tchnąć życie - mówi Piotr Trzaskalski.

Podejrzanie grzeczne niemowlę

Nie jeździ samochodem, bo go nie ma. Popularność go peszy. Nie za bardzo wie, jak dużo powinien powiedzieć o sobie dziennikarzom. Ufa każdemu i nie wierzy, że ktoś mógłby wyrządzić mu jakąś krzywdę.

Na wielką rolę, rolę Ediego, czekał ponad 25 lat. Twierdzi, że to dlatego, że nie wiedział, w które drzwi zapukać. - Wtedy nie było żadnych agencji aktorskich, role dostawało się w wyniku eliminacji albo czystych znajomości.

Nie ma do nikogo pretensji, że jego życie ułożyło się tak, jak się ułożyło.

- Może po trochu to była moja wina, że nie umiałem rozpychać się łokciami? - zastanawia się.

W filmie Edi i jego towarzysz niedoli - Jureczek - mieszkają w zrujnowanej łódzkiej fabryce. Śpią na zbudowanym ze starych skrzynek łóżku przykrytym burymi kocami. Rola jąkającego się Jureczka została dostrzeżona na festiwalu w Gdyni, gdzie Jacek Braciak otrzymał nagrodę za rolę drugoplanową. Razem stworzyli wspaniały duet.

- Z Henrykiem pracowało się zupełnie normalnie. Tak jak pracuje się z zawodowym aktorem. Jako młodzieniec oczywiście oglądałem "Podróż za jeden uśmiech" i bardzo lubiłem postać Poldka, podobały mi się wówczas też jego inne role. Choć idolem moim nigdy nie był - mówi Jacek Braciak. - Na planie "Ediego" spędziliśmy razem kilkanaście dni. Henryk jest niezwykle pogodnym człowiekiem, nieskomplikowanym, w najlepszym znaczeniu tego słowa, i wrażliwym. Zachowałem o nim jak najlepsze zdanie. Jednak nie sądzę, że moglibyśmy stworzyć stały aktorski duet, taki jak chociażby Maklakiewicz i Himilsbach.

Największy kłopot sprawiło Henrykowi zajmowanie się dzieckiem.

- Wszyscy wokół żartowali, że to na pewno moje, bo było podejrzanie grzeczne - opowiada. - Ale bałem się jak diabli, że je upuszczę, albo nie tak podniosę jak trzeba. W scenie, kiedy Edi leży na pomoście tuż nad jeziorem z niemowlęciem obok, nie widać jak bardzo Henryk denerwował się, czy dziecko nie wypadnie z becika do wody. Ale nie była to najtrudniejsza scena.

- Były dwie dużo trudniejsze dla Heńka sceny. Pierwsza, gdy miał zagrać "efekt okaleczenia". Strasznie się bał tej sceny. Jak upaść, jak zajęczeć, by miało to w sobie tragedię - wspomina Piotr Trzaskalski. - I pokazał coś takiego, że szczęka mi opadła. Upadł na podłogę i zapadła martwa cisza. Cała ekipa oniemiała. Druga scena miała miejsce pod prysznicem, gdzie musiał zagrać nago. Powiedział, że zrobił to tylko dlatego, że czuje, jakie to ma znaczenie dla filmu. Rzeczywiście, czuł to. W tych dwóch trudnych scenach Heniek pokazał nieprawdopodobną klasę.

W połowie zdjęć do Ediego, umarła Mirka. Henryk bardzo to przeżył, ale, jak mówi, dobrze, że nie był sam. Wokół niego wciąż się coś działo. Musiał skupić się na graniu, a nie na rozpaczaniu. Strata kobiety jego życia jeszcze bardziej wzbogaciła Ediego. Nadała mu melancholijny, czasem filozoficzny stosunek do życia.

- Było ciężko, bardzo ciężko, ale Mirka chciałaby, żebym skończył ten film. Nie mogłem się wycofać, za dużo ludzi patrzyło na mnie.

- Wiem, że po śmierci swojej wieloletniej partnerki był bardzo twardy. Nie zerwał zdjęć, grał, by nie zwariować - mówi Piotr Trzaskalski. - Teraz ma trudny czas: z jednej strony to czas sukcesu, a z drugiej - samotności. Myślę jednak, że Heniek sobie poradzi, bo to jest silny facet. Tak jak ma wyrzeźbione ciało wysiłkiem fizycznym, tak samo mocny jest psychicznie.

- Edi dostaje od życia po tyłku, ale przyjmuje to z pokorą. Po przeczytaniu scenariusza miałem uśmiech na twarzy i łzy w oczach. To od Ediego nauczyłem się pokory do życia. Tego, że Wigilia może być każdego dnia, jeśli tylko tego chcemy, że warto spojrzeć na siebie z boku i zrozumieć, kim jestem. Człowiek powinien żyć tak, żeby nie powodować cierpienia u drugiego człowieka - opowiada Henryk. - Bo tak to już jest na tym świecie, że nie jesteśmy na nim sami. Nie jest sztuką dobrze sobie żyć. Sztuką jest żyć z innymi. I wolniej, bez tempa, bez nerwów. Ja też kiedyś taki byłem - w tempie, w biegu, ale trzeba zwolnić, pomyśleć chwilkę i dopiero coś zrobić.

Zasada Henryka brzmi więc: Jeszcze zdążysz się spóźnić.

Życie toczy się dalej

Po śmierci Mirki wrócił na Mokotów, do schorowanego ojca. Znowu chodzi po zakupy, robi pranie i zarabia na utrzymanie domu jako parkingowy. Jego jedynym prawdziwym przyjacielem jest służbowy pies, który towarzyszy mu podczas zmiany. Mimo że jeździ od premiery do premiery, gra pierwsze skrzypce na konferencjach prasowych i udziela wywiadów, to jego życie w zasadzie się nie zmieniło. - Z pracy nie będę rezygnował, bo wiadomo jak to jest - dzisiaj jest, a jutro jej nie ma. Nie można dać się zwariować, a z czegoś trzeba żyć. Chciałbym, żeby to było tylko z grania, ale na razie tak dobrze nie jest.

Chętnie zagrałby więcej ról komediowych, bo przecież lepiej się śmiać niż płakać. Jesienią będzie można go zobaczyć w komedii "Krzyżacy 2" Dariusza Goczała.

Decyzję o nominacji "Ediego" do Oscara przyjął spokojnie. - Cieszę się, ale ja w tym filmie nie jestem sam.

Niebawem i tak poleci za ocean. Polonia z Chicago zaprosiła go na retrospektywę jego starych filmów.

- Ten amerykański prysznic na pewno dobrze Heniowi zrobi. Z drugiej strony trochę martwię się o niego, bo wiem, jaki jest wrażliwy - mówi Piotr Trzaskalski. - Płacze na projekcji, siedzi rozdygotany w kinie, przeżywa każdą scenę i nie może uwierzyć, że ludzie mu klaszczą. I to na stojąco. Po dwudziestu latach milczenia stał się tak naprawdę najpopularniejszą postacią w polskim filmie. Nie ma w tym roku aktora, o którym pisałoby się częściej. Nawet o Marku Kondracie nie mówi się tak często, a przecież to on zdobył nagrodę za pierwszoplanową rolę na festiwalu w Gdyni. Na pewno Henryk bardzo mocno to przeżył. I przeżywa nadal.

Kino nie powinno już o nim zapomnieć.

- Henryk znacznie się wyróżnia na tle innych aktorów: bije z niego świeżość, odwaga i niekłamana wrażliwość - mówi Jerzy Gudejko. - Jest w nim dużo ciepła. Mogę zdradzić, że obecnie jeden poważny reżyser zastanawia się nad dużą rolą dla niego.

Nie ma wygórowanych marzeń. Chciałby być zdrowy. Bo jak będzie zdrowie, to wszystko inne jakoś się ułoży. - Najgorzej to schorowanym być, bo wtedy trudniej żyć i więcej pokory potrzeba.

Tekst wykorzystany za zgodą redakcji Kulis
(23.11.2002)